Opowiadania i opowiastki turystyczne: GRAŃ TATR ZACHODNICH // Liliana Kołłątaj

Mariusz Siwko
05.11.2015

Wiosenna eskapada w Tatrach Zachodnich

Amatorów zimowych tatrzańskich eskapad zapraszam do lektury kolejnego mojego opowiadania o Tatrach (z czasów studenckich) - tym razem nieco dłuższego: atrakcje pięknej zimy w górach z lekkim dreszczykiem emocji i sporą porcją humoru.

Adam pakuje się. Wraca do Warszawy na jakieś zaległe egzaminy. Bo przecież w styczniu i lutym zamiast kuć w bibliotekach - siedzieliśmy, a raczej włóczyliśmy się po ośnieżonych Tatrach.

Przeglądamy zapasy. Krucho. Z pieniędzmi też. Na schroniskowy wikt i opierunek nie możemy się nastawić, bo spłuczemy się do ostatniego grosza i nie zostanie nawet na powrót do Warszawy. Psiakrew! Tania turystyka schroniskowa. Nie ma co, w Pięciu Stawach ceny jak w Holiday Inn. Ale czemu tu się dziwić - jeśli całe wyposażenie, opał, prowiant pracownicy muszą tam wtaszczyć na własnych plecach. Trzeba zejść do Zakopanego i uzupełnić prowiant. A tam pomyślimy, co dalej. Może wrócimy tu, a może pojedziemy do Chochołowskiej, w Zachodnie. Grań Tatr Zachodnich zimą chodzi mi głowie już od jakiegoś czasu. Schodzimy na Łysą Polanę. Przyjemny spacerek, cały czas w dół, plecaki lżejsze o zużyty prowiant; sama przyjemność.

- Co za pogoda! - wzdycha Adaś - Aż się nie chce wyjeżdżać. Jak ja bym został z wami! Ale dziekan dał mi termin do końca kwietnia i zagroził, że mnie wyleje na zbity pysk, jak znowu zawalę egzamin.

- Nie dziwię się, że ci żal. Ale sam wiesz, że to już ostatnie dni takiej lampy, lada dzień przyjdzie odwilż i wszyscy będziemy się stąd wynosić - pociesza go Ewa.

Rzeczywiście, pogoda była cudowna od kilku dni. Słońce zalewało niebo od horyzontu po horyzont, bez jednej chmurki. Była dopiero dziewiąta, więc trzymał jeszcze leciutki mrozek, prawie nieodczuwalny. Ani drgnienia wiatru. Za godzinę zrobi się zupełnie ciepło. To jest pogoda, jaka się nie zdarza, jak z bajki, pogoda o jakiej bywalcy Tatr marzą latami, śnią po nocach, o jaką modlą się przy tatrzańskich kapliczkach. Nieprzerwane dziesięć dni kwietniowego słońca. Stabilna temperatura i brak świeżych opadów wyraźnie zmniejszały niebezpieczeństwo lawin. Stwardniały śnieg, legendarny wiosenny firn tak ukochany przez narciarzy, dawał solidną podstawę dla nóg. Nie trzeba było przekopywać się przez śnieżne wydmy przy podejściach i uważać na każdy krok przy zejściu. Dzień się wydłużył o dobre dwie godziny, więc spokojnie można było planować dłuższe eskapady. A nocą bezchmurne, wygwieżdżone niebo, oświetlone jasną, okrągłą latarnią księżyca pozwalało wyjść wcześnie rano, jeszcze na długo przed świtem. Można było nie martwić się o powrót, czy zdąży się przed zmierzchem, bo widoczność panowała doskonała nawet po zachodzie słońca.

Cieszyliśmy się z tej baśniowej pogody, gdzieś tam w głębi duszy mącił jednak tę idyllę lekki niepokój. Jak długo jeszcze wytrzyma? Każdy wyga tatrzański zna przecież zmienność i kapryśność górskiej pogody. Rano słońce - po południu ulewa. Wychodzisz ze schroniska przy widoczności ostrej jak brzytwa, a wracasz po omacku we mgle. Było jasne, że to końcowe tego słonecznego koncertu i że trzeba się spieszyć, by wykorzystać każdy promień. To już ostatnie dni tatrzańskiej zimy. Lada dzień przyjdzie deszcz, chmury zasnują doliny, mgła zaćmi horyzont, wiatr zacznie miotać drzewami, wiosenne lawiny ruszą ze zdwojoną siłą. Góry nie puszczą.

W Zakopanem jeszcze krótki, wspólny spacer. Kupujemy prowiant w "Giewoncie". Jemy jakieś naleśniki w "Grocie" i idziemy na dworzec PKP. Adaś wciska mi w rękę czekan.

- Weź, oby się nie przydał. Ale tak na wszelki wypadek, jak talizman. Wiesz, tak jak parasol - jak nie weźmiesz, to zaraz zaczyna padać.

- Tfu, tfu, tfu, na psa urok, spluń trzy razy przez lewe ramię. Ty mi tu nawet nie próbuj wspominać o deszczu.

- Adam, jak wykraczesz załamanie pogody, to jak wrócimy do Warszawy - osobiście utopię cię w łyżce wody - syczy przez zęby Ewa.

- To ja już się szykuję, ale wybierz raczej coś mocniejszego, przyjemniej będzie się topić. Jak ty liczysz, że w kwietniu utrzyma się wam długo taka super pogoda - to życzę szczęścia! A poza tym, nie dalej jak dziś rano samo mówiłaś, że ta lampa już długo nie wytrzyma.

- Cholera, meteorolog się znalazł! Spadaj na drzewo z tymi twoimi przepowiedniami! Bo nie ręczę za siebie! - Ewa wyrywa mi czekan z ręki i wymachując nim bojowo rusza w stronę Adama.

- Hej, hej, spokojnie, to nie zabawka dla dzieci - Adam śmieje się, ale zapobiegliwie uchyla się przed markowanym ciosem.

Odbieram Ewie czekan i ważę go przez chwilę w ręku. Trochę mi nie w smak dodatkowy ciężar do i tak już wyładowanego wora, tym bardziej, że dojdą jeszcze narty - biegówki. Ale na tak wspaniałomyślny gest nie wypada odmówić. Dziękuję więc za użyczenie sprzętu i z kwaśną miną, opuszczając głowę, by Adaś nie widział jak zgrzytam zębami, przypinam "ciupagę" do plecaka. Czekan! Na Dolinę Chochołowską! Też mi coś! Chyba będę nim ścinać krokusy i straszyć świstaki. Chociaż ... z drugiej strony ... Planujemy grań Tatr Zachodnich ... Może to i nie takie głupie mieć ze sobą kawałek dziobadła.

Pociąg do Warszawy odjeżdża po południu, dopiero za kilka godzin. Zmieniamy więc lokalizację na dworzec PKS i Adaś wskakuje do pierwszego z brzegu autobusu do Krakowa. Machamy czapkami na pożegnanie.

Przed nami też dosyć długa droga.

Autobus na Polanę pod Jaworkami wlecze się niemiłosiernie powoli. Przydałby się na Polanę Hucisko, ale nie jeździ. Miny trochę rzedną, dodatkowe 4 kilometry, a plecaki znowu wyładowane prowiantem i wcale nie lekkie. I do tego jeszcze narty. Ale nic nie poradzimy. Może wysiądziemy przy Rogoźniczańskiej Polance, przejdziemy do Siwej Polany pod reglem, żeby nie męczyć się asfaltem. Jednak jeden rzut oka przez okno wpływa decydująco na zmianę zamiarów. Wiosenne słońce nie próżnowało, tu w nisko położonej dolinie, poniżej 1000 m n.p.m., miało idealne warunki do pracy. To ponad 500 metrów niżej niż dno Doliny Pięciu Stawów. Na Polanie Biały Potok leżą tu i ówdzie płaty jeszcze białego śniegu, ogólnie jest jednak szaro-zielono i buro-brązowo. Bagienko. A raczej wstrętna breja. Piętnastocentymetrowa warstwa rozmiękłego śniegu i głębokie, rozległe kałuże, wszystko tak w sam raz po kostki. Przejście tędy to taplanie się w śnieżnej mazi, wymieszanej dokładnie z błockiem. Takiej kąpieli nie przetrzymają żadne buty, na nic zda się najlepsza nawet impregnacja, będą kompletnie przemoczone po piętnastu minutach. Zerowa przyjemność. Jedziemy do przystanku Dolina Chochołowska i grzecznie tupiemy asfaltem.

Na Polanie Huciska stoją dwa fiakry. Górale już liczą dudki, jakie - w ich mniemaniu - za chwilę im skapną. Akurat! Ostatnie grosze w kieszeni, a trzeba jeszcze opłacić noclegi w schronisku. Do Warszawy to już będziemy jechać chyba na kredytowych. Mijamy więc obojętnie tatrzańskie dyliżansy.

Górale patrzą po sobie skonsternowani. Oj, niedobrze, niedobrze, dudki uciekajom! A to się trafiło zawzińte ceperskie ścierwo. Na piechte bedom śli tyloćki kawoł, a dudków zarobić nie dadzom! Krzyczą za nami:

- Podwieziemy was! Do schroniska diablo daleko!

- A za darmo podwieziecie?

- No, gdzież ta! Widzicie, tu mój koń stoi. Taż on by mnie się w gębę rozśmiał, gdybym jak tak mu za darmo ganiać kazoł! Przecie jak na narty panocki stać, to i na sanocki tyż!

No, tak. Biegówki stały dotąd grzecznie w przechowalni dworcowej w Zakopanem, czekając na swoją kolei. Pomysł zabrania ich do Doliny Pięciu Stawów przepadł w konfrontacji z wagą plecaków. Jeszcze jeden ciężar na podejściu i to w dodatku niewygodny w niesieniu. Niech poczekają, jak się popsuje pogoda i trzeba będzie zejść z gór, pojeździmy na nich gdzieś niżej. Zresztą ciągle w perspektywie, w niesprecyzowanych planach, majaczyła grań Tatr Zachodnich, a tam Dolina Chochołowska idealna na każdy rodzaj nart.

Teraz deski chybotały nam się na ramionach, mieląc rozgrzane powietrze jak wiatraki. Niewielki był z nich na razie pożytek. Pasowały tu w tej chwili jak przysłowiowy kwiatek do kożucha. Asfalt lśnił w słońcu, trawa zieleniła się, gdzieniegdzie tylko przetykana niewielkimi spłachetkami śniegu. Temperatura sięgała chyba 20°C powyżej zera. Błogie ciepełko otaczało zewsząd. Rozleniwiało. Kusiło, by walnąć się na łąkę i leżeć tak godzinami, z twarzą wystawioną do słońca, słuchając szmeru wiatru grającego w czubkach smreków. Ale - albo rybki albo akwarium: albo beztroski popas na polanie albo nocleg w schronisku, do którego jeszcze spory kawałek drogi.

Za Niżną Chochołowską Bramą droga wznosi się nieco wyraźniej, dwukrotnie przecina Chochołowski Potok. Przyjemnie stanąć na chwilę na mostku, zrzucić plecak i patrzeć na wartki bieg strumienia. Nurt burzy się, wiruje, woda rwie się do przodu, rozpryskuje o kamienie, przeciska się między skałami. Przez moment przywodzi na myśl gesty klasycznego tańca, wręcz jakby baletu, a za sekundę przypomina gniewny szturm husarii na wojska przeciwnika. Kto tu zwycięża - czy wartki nurt przetaczający się z impetem w dół, czy kamienie i skały, które choć atakowane z zajadłością, pozostają wytrwale na miejscu?

Idziemy dalej. Droga powoli, ale cały czas pnie się w górę. Osiągamy wysokość 1000 m n.p.m. Wreszcie pojawia się upragniony śnieg. Z początku jeszcze cienka warstwa, ale z każdym metrem w górę białej otuliny przybywa. W końcu przypinamy narty i suniemy aż do samego schroniska. Docieramy tam już po zmierzchu.

Schronisko na Polanie Chochołowskiej, usytuowane na wysokości 1145 m n.p.m., zbudowano, a raczej odbudowano w kilka lat po II wojnie światowej. Postawiono go na miejscu poprzedniego, spalonego przez hitlerowców podczas walk z partyzantami, którzy mieli tu wówczas swoją bazę. Jest do dziś jedną z największych budowli w Tatrach, ale mimo swej kubatury nie razi w tym miejscu, lecz współgra z otaczającą przyrodą, w przeciwieństwie - na przykład - do straszydła na Polanie Kalatówki.

Efektowny zamysł architektoniczny pani Anny Górskiej, łączący kamień z drewnem i nowoczesne tendencje z tradycyjnymi elementami budownictwa góralskiego, nadały gmachowi zaskakującą, przy tych rozmiarach, lekkość i finezję. Przypomina mi się, że Anna Górska zaprojektowała, w tym samym stylu nowozakopiańskim, również schronisko w sąsiedniej Dolinie Kościeliskiej, na Małej Polance Ornaczańskiej zwane popularnie "na Ornaku" (choć to nieco mylące, jako że grzbiet Ornaku wznosi się dopiero ponad schroniskiem).

Na Chochołowskiej, mimo pokaźnej liczby miejsc noclegowych, wielkiego wyboru nie ma. Do dyspozycji tylko ostatnie łóżka w pokojach 4-osobowych. Niech to licho, drogo, fundusz wyprawy przewidywał miejsce na wieloosobówce. Trzeba będzie skrócić pobyt, ograniczyć się do realizacji planów górskich, a narciarskie zredukować do minimum. W sumie trudno się dziwić, najtańsze miejsca już dawno zajęte, a na zwalniające się trzeba czatować rano, a nie godzinę po zmierzchu. Przy takiej pogodzie Chochołowska to Mekka dla narciarzy - turystów, tym bardziej, że jest tu nawet niewielki wyciąg.

Na kolację wcinamy mielonkę z puszki, jakby to był co najmniej kotlet schabowy. I szybko spać, bo jutro z samego rana w górę - na Wołowiec i planowaną od dawna grań Tatr Zachodnich. Naciągając śpiwór na głowę, przywołuję w myśli wszystkie znane zaklęcia: abrakadabra, hokus-pokus, a może lepiej - w imię Ojca i Syna ... Pogodo tatrzańska, kapryśna pani, bądź kolejny raz nam łaskawa ; słoneczko piękne, kochane - wytrzymaj przynajmniej jeszcze ten jeden dzień...

Otwieram oczy i natychmiast zrywam się do okna. Cholera, zaspaliśmy. Jest już całkiem jasno. Biorę do ręki budzik. Czemu, draniu, nie zadzwoniłeś? Prztyczek wciśnięty w obudowę sugeruje dwa rozwiązania problemu. Albo nie został wieczorem nastawiony ... Ale, nie przecież pamiętam dobrze... Na sto procent, na czwartą. No, tak... Wszystko jasne. Następnym razem postawię go w drugim końcu pokoju.

- Wstawajcie, zaspaliśmy! - ryczę na cały pokój.

- Ciszej, bo muchy pobudzisz ... - mruczy Ewa, wysuwając głowę spod śpiwora i mocno przecierając niezbyt jeszcze przytomne oczy. - Która to?

- Piętnaście po siódmej.

- Faktycznie ździebko późno. To jak? Idziemy na Grań? Nie damy chyba rady zrobić całej?

- Na pewno nie. Ale nie odpuszczę w taką pogodę. Chociaż kawałek. W końcu nie ma problemu - zejść można w wielu miejscach. Wstawaj. Nie ma co tracić czasu.

Pogoda rewelacyjna. Ranek wstał słoneczny i mroźny. Na niebie bezchmurny lazur, jak na zamówienie. Błyskawiczne śniadanie, niezbędny ekwipunek do plecaka i w drogę. Idziemy w czwórkę. Wychodzimy przez las prosto w stronę zboczy Rakonia, potem na przełaj po stoku, po nieskalanym śniegu, wspaniale zmrożonym. Pokrywa śnieżna lekko tylko ugina się pod butem, pozostawiając ślad zagłębiony na centymetr, może dwa. O takich warunkach można było tylko marzyć.

Pochłaniamy pięćset metrowy stok w doskonałym tempie i kwadrans po dziesiątej stajemy na przełęczy pod Rakoniem. Tu krótka przerwa. Herbata, kawałek czekolady. Stąd jeszcze półtorej godzinki wydeptaną grzędą, jak po schodach w wieżowcu, i w samo południe stajemy na szczycie Wołowca - 2063 m n.p.m.[1]. Mamy za sobą niezłą różnicę wysokości - ponad dziewięćset metrów - w niezłym tempie. Do tej pory szło jak z płatka. Czekan przydał się trochę na końcowym odcinku podejścia, gdzie grań grzbietowa nieco się wyostrza, ale bez niego też nie byłoby problemu. Kilka ostatnich kroków z lekką zadyszką. Nic dziwnego, z powodu spóźnionej pory, tempo przez cały czas ostre, z nadzieją nadrobienia przespanego czasu. A poza tym - to jednak ponad dwa tysiące metrów nad poziomem morza. Spadek ciśnienia na tej wysokości delikatnie daje znać o sobie, różnica drobnych, powiedzmy, 150 mm słupka rtęci[2] i powietrze ździebko rozrzedzone. Ale za to jakie czyste!

Chwila przerwy. Herbatka z termosu, kanapki. Obowiązkowe zdjęcia. Panorama bez zarzutu, widoczność doskonała. Wzrok błądzi po ośnieżonych szczytach. Na północy łagodnie w stronę Podhala Rakoń, na zachód pnie się Jarząbczy Wierch, a za nim Starorobociański, dalej w prawo samotna Bystra, na południu, w prawo od niej w dole piętrzą się tarasy Raczkowej Doliny. Bezpośrednio pod nami, poniżej połudnowych stoków Wołowca roziąga się Jamnicka Dolina. Na zachodzie rozsiadły się rozłożyste słowackie Tatry Zachodnie - Rohacze.

Po południowej, słowackiej stronie, nad zasypanymi śniegiem Jamnickimi Stawami - czerwony namiot, taternicki biwak. Krzątają się przy nim nadzwyczaj żwawo trzy postacie w jaskrawopomarańczowych anorakach, stąd widoczne jako małe, kolorowe ludziki, krasnoludki z bajki o królewnie Śnieżce. Ha ! Nawet pasuje. Za siedmioma górami ... Za siedmioma graniami i dziewięcioma dolinami ...

Jeden z krasnoludków spogląda w górę. Zauważył nas. Za chwilę wszyscy trzej machają do nas. Coś za energiczne to machanie jak na zwykłe pozdrowienie... Patrzę uważniej. Krasnoludki wyraźnie wskazują rękami na zbocze, po czym wykonują energiczne gesty. Zaczynam rozumieć. Cholernie lawiniasto... A jak ma nie być, kiedy słońce grzeje od rana jak piec hutniczy, a śniegu przedtem nasypało bez miary... ? Nasza dalsza droga wiedzie w zasadzie samą granią, ponad ewentualnymi lawinami. Ale miejscami na grani sterczą wrednie oblodzone skałki. Można je będzie obejść nieco dołem, ale właśnie od południowej strony. Od północy zdrowa ekspozycja, bez liny, uprzęży i haków - ani rusz. Zresztą po co? Nikt przy zdrowych zmysłach nie pchałby się tamtędy. Pozostają krótkie trawersy ponad lawiniastym zboczem, możliwie jak najbliżej grani. Cóż, trudno.... Trzeba będzie bardzo uważać.

Dwójka turystów, towarzysząca nam do tej pory, dyskutuje między sobą o lawinach, oblodzeniu. W efekcie tej rozmowy postanawiają wrócić do schroniska.

- Nie żal wam? Taki piękny dzień! To ostatnie chwile takiej pogody, na horyzoncie widać już chmury, jutro pewnie przyjdzie załamanie. Chodźcie jeszcze kawałek. Co będziecie robić w schronisku o czwartej po południu?

- Nie mamy sprzętu. A oni tam sygnalizują, że jest niebezpiecznie.

- Lawiniasto... Ale to tam niżej, nie na samej grani.

- Grań oblodzona, mocno eksponowana, nie wygląda zachęcająco.

- Oblodzenia są tylko miejscami, da się obejść. A tak ogólnie piękna ścieżka, ekspozycja głównie po stronie północnej, będziemy iść po południowej.

- Czyli po stronie lawin...

- Nie, jeśli już, to - ponad nimi. Zresztą, jest mrozek i zbocze zaczyna się kryć w cieniu Wołowca. Wcale nie jest powiedziane, że musi zejść lawina.

- Mimo wszystko, boję się, że nie damy rady. Wiesz, nie lubię niczego robić na siłę.

- Jeśli na siłę - to faktycznie nie ma sensu.

- To bawcie się dobrze, my wracamy. Zapraszamy na budyń po powrocie.

- Trzymamy za słowo!

Jeszcze kilka zdjęć i idziemy dalej we dwójkę. Macham w dół rękawiczką na do widzenia. Ewa rusza pierwsza. Pewnie stawia kroki. Nadaje ostre tempo. Po chwili znika na moment za pierwszym załomem skały.

- Poczekaj - wołam - gdzie tak zasuwasz? Puść mnie przodem z czekanem.

- Niepotrzebny - odpowiada Ewa - ścieżka jak ceprostrada, stado owiec można by przepędzić. Trochę ślisko, ale bez przesady.

- Mówię, poczekaj, jak się wyłożysz, nie będziesz miała się nawet czym zaasekurować. Sam mówiłaś, że buty masz śliskie.

- Daj mi spokój, szkoda czasu. Zmarnowaliśmy go już i na przełęczy i na szczycie.

- Ale z ciebie uparciuch. Dobrze, idź przodem, ale uważaj!

- Uważam, uważam, cały czas uważam.

Ścieżka początkowo rzeczywiście nie nastręczała żadnych trudności. Odcinek do Dziurawej Przełęczy zajął może ze czterdzieści minut. Ewa cały czas rwie przodem. Raptem zatrzymuje się. Zaczyna się podejście na Łopatę.

- Którędy? - pyta.

- A co? Jakiś problem? Przecież widać ścieżkę.

- Ścieżkę widać, ale nie da się nią przejść.

- Tak, a to czemu?

- Przyjdź i zobacz.

Podchodzę bliżej. Do tej pory prowadziła nas istotnie ceprostrada - półmetrowej szerokości pewna ścieżka, wydeptana w twardej skorupie śniegu, zalegającej grań. Po prawej, po lewej trochę skał, północne stoki nieco eksponowane, ale ogólnie - spacerek. Ale od miejsca, w którym zatrzymała się Ewa, skały wyłaziły na wierzch na dobre. Śniegu jak na lekarstwo, za to lodu - pod dostatkiem. Na kamieniach lśnią jeszcze pojedyncze krople wody z lodu stopionego słońcem przed południem i właśnie błyskawicznie zamarzające w pośpiesznie nadciągającym cieniu Wołowca.

Przechodzę kilka metrów. Buty tańczą na oblodzonych kamieniach przy każdym kroku. Dziobię czekanem bez przekonania. Ślizga się, wpada od razu w szczelinę między głazami i dalej nie wchodzi ani na milimetr. Nawet nie ma sensu wyciągać raków. Tędy faktycznie nie przejdziemy. Trzeba jakoś obejść tę parszywiznę, choć ścieżka wyraźnie prowadzi przez szczyt. Przyglądam się dokładniej. Kompletne lodowisko! Patrzę w prawo, trochę w dół, poniżej szczytu, poszukując innej drogi. Poniżej szczytowych skałek - biała tafla śniegu, nietknięta śladami butów, a w odległości może dwudziestu metrów od szczytu, wprost na naszej wysokości - cieniutka, ledwo widoczna, szara rysa, ciągnąca się zygzakiem w tej nieskalanej bieli... Pękająca tafla śniegu, która w każdej chwili może pojechać na dół. Niezły pasztet!

Górą się nie da, bo lód. Dołem - prosto w zęby lawinie! To się nazywa zapchać się na amen. Wprawdzie można wrócić przez Wołowiec. Tylko, że ta świadomość wcale nie poprawia mi humoru. Odwrotu nie biorę w ogóle pod uwagę. Chwilowo nic nie mogę wymyślić, więc siadam na grani i ściągam plecak. Nadal zastanawiam się nad wyraźnie widoczną ścieżką w grani szczytowej. Jak tamtędy przejść? Musi być jakaś metoda.

- Co ty robisz?! - woła ze zdumieniem i ze zgorszeniem Ewa - przecież ostatni postój był dopiero co, na Wołowcu! Nie mamy czasu!

- Źle mi się myśli na głodnego - odpowiadam, wyciągając z plecaka kawałek suszonej kiełbasy. - A co do czasu... To aktualnie mamy go akurat pod dostatkiem, można by nawet powiedzieć, że w nadmiarze. Cała wieczność przed nami - dodaję hiobowym głosem i z grobową miną.

- Nie błaznuj, tylko powiedz, którędy dalej iść. Po to cię tu wołałam - irytuje się Ewa. - Chyba dołem, nie?

- Taaak.... dołem... hm... pewnie tak... dołem...

- No, co jest, do diabła?!

- Teraz ja powiem: chodź i popatrz!

- Jestem, i co? Nic nie widzę!

- Nic? Naprawdę nic? No, to spójrz tam! Nadal chcesz iść dołem?

- A! To ... ... O!... Chyba nie... To faktycznie może pojechać... Ale, jeśli nie dołem, to jak?

- Na razie jeszcze nie wiem.

- To kto ma wiedzieć?! Przecież to ty masz czekan i dobre buty. To wykombinuj jak się dostać tam dalej, za ten szczyt.

- Wykombinuj! A co ja jestem Mac Gyver?! Przecież nie przefruniemy!

- To - co? Wracamy?

- O, co to - to nie! Chyba spróbuję jednak górą. Niewykluczone, że nas rączki rozbolą od tego spacerku. Dobrze, że się znalazł ten kawałek kiełbasy w plecaku. Wiem tylko, że teraz to już naprawdę mamy dużo czasu, bo ta ślizgawka tak łatwo nie puści. Jak się nad tym pobiedzimy, to potem będzie można już tylko schodzić pierwszym zejściem do schroniska. I grań Zachodnich diabli wzięli ... Szanowni Państwo! Przepraszamy za usterki techniczne! Ciąg dalszy grani Tatr Zachodnich nastąpi w późniejszym terminie, który zostanie ogłoszony przez Jego Wysokość Pogodę Tatrzańską... No, dosyć tych pieszczot. Próbuję górą!

Wstaję i na czworakach, żeby nie zlecieć, skalną grzędą mocno eksponowaną od północy, ruszam w kierunku szczytu. Rękawiczki przymarzają do skały. Zdejmuję je. Teraz łatwiej, ale palce kostnieją. Psiakość, himalaje to nie są buty do wspinaczki. Dwa metry, trzy, pięć. Buty ślizgają się na każdym kamieniu. Roztopiony śnieg w nastającym cieniu i budzącym się mrozie, natychmiast przeistacza się w lód. Wąska szczelina. But nie wchodzi. Przydałyby się adidasy. Choć na tej szklance też nie na wiele by się zdały. Próbuję kantem prawego buta. Sztywna podeszwa klinuje się między kamieniami. To teraz co? Mały szpagacik? Pół stoję, pół klęczę w rozkroku. Przenoszę ciężar ciała na lewą nogę, podciągam się na prawym ręku. Oj, dobrze ktoś powiedział: "od myślenia bolą ręce". Osiem metrów. Dziesięć.

Znowu kołacze w myśli natrętne pytanie. Jak to jest, że ścieżka prowadzi tędy, skoro nie daje się przejść. Jak wcześniej inni tędy przeszli? Teraz odpowiedź przychodzi natychmiastowo. To proste. Kiedy było tu więcej śniegu, szło się bez problemu. Kilka dni lampy, słońce przygrzało - śnieg stopniał, a jego resztki zamieniły się w lód.

Kolejny szpagat. Jeszcze raz wciągam się na rękach, trąc brzuchem o lód. Piętnaście metrów z wielkim mozołem i w fatalnym - nie ma się co oszukiwać - stylu. Do szczytu jeszcze ze dwadzieścia metrów i z drugiej strony ze czterdzieści metrów zejścia w takich samych warunkach. Do kitu! Ewa jest niższa ode mnie o dobre dziesięć centymetrów, a ja tu co chwilę wyciągam się maksymalnie. To na nic. Nie damy rady. Gdyby była lina - to oczywiście. Ale nie ma, bo któż by brał linę na Wołowiec? Spoglądam w prawo. Poniżej szczytu, ale powyżej tej cholernej, pękającej płyty śnieżnej widzę wystające kanty kamieni. Rozrzucone dość luźno, ale w jednej linii, da się przejść. Potem niestety kilkanaście metrów po śniegu. To jest jakaś szansa.

- Ewa, chodź! Zejdę trochę i pomogę ci wejść. Stąd, gdzie stoję w tej chwili, da się łatwo wytrawersować w prawo i dojść do grani za szczytem, a dalej już normalnie.

- Dobra, wchodzę. Nie musisz schodzić, ten kawałek jakoś sobie poradzę.

Ewa podchodzi do mnie po kilkunastu minutach. Ma lżejsze, bardziej elastyczne buty, mniejsze stopy, łatwiej znajduje stopnie w poszarpanych skałkach. Przed chwilą obserwowała moje podejście, korzysta ze sprawdzonych przeze mnie chwytów dla rąk.

- No, dobra. Co dalej?

- Idź pierwsza. Przejdziesz po tych kamieniach, a potem masz kilkanaście metrów śniegu. Wygląda dość stabilnie. Jesteś dużo lżejsza ode mnie, więc cię utrzyma.

- O. K. A ty? Jak poruszę śnieg, może potem zjechać razem z tobą...

- Będę się nad tym zastanawiać za chwilę. Jakby co, to będzie miał kto wezwać TOPR.

- Przestań się wydurniać!

Ewa przeskakuje z kamienia na kamień. Trochę to ryzykowne, jeden źle obliczony skok, jedno poślizgnięcie może skończyć się zjazdem i to zjazdem z lawiną. Czuję, że mimowolnie zaciskam nerwowo palce na pasku plecaka. Jeszcze jeden kamień i - śnieg. Teraz - żeby tylko nie ruszył jej pod nogami. Nie powinien. Nie ruszył. Przeszła. I teraz czeka na mnie na bezpiecznym odcinku grani. Z daleka widzę napięty wyraz jej twarzy.

Ruszam po kamieniach bez problemu. Dochodzę do śnieżnej płyty. Jednak i tu już zaczyna pękać. Nie ma na co czekać. Ruszam biegiem, starając się jak najmniej obciążać śnieg. Trafiam na wystający kamień, potykam się i lecę na twarz. Odruchowo prawą ręką na oślep wbijam czekan, który na szczęście klinuje się między kamieniami. Lewą chwytam się jakiegoś występu skalnego. Śnieżna płyta zadrżała, ale wciąż jeszcze tkwi na swoim miejscu. Teraz muszę się podnieść i niestety w tym momencie zdrowo dociążę śnieg. Opieram się całym ciężarem ciała na czekanie i na lewym kolanie. I czuję, jak metrowa warstwa białego gipsu usuwa mi się spod nóg. Zjeżdża kilka metrów i zatrzymuje się. Zsuwam się wraz ze śniegową deską, w ciągu sekundy zmieniając pozycję z horyzontalnej na wertykalną, z leżącej na półwiszącą. Robi mi się gorąco, choć mróz całkiem niekiepski. Wiszę na rękach, na czekanie i na niepewnej, kruchej skałce, nogami próbując znaleźć jakieś punkty podparcia. Kropelki potu spływają z czoła do oczu. Nie ma szans, by je zetrzeć. Obie ręce zajęte. Spoglądam w górę, szukając drogi wyjścia z tego niemiłego położenia. Kątem oka rejestruję zaniepokojony, pytający wzrok Ewy. Jest stopień na lewą nogę. Trochę wyżej wyczuwam drugi - na prawą. Dobra nasza, teraz jak najszybciej do góry i uciekać stąd, póki ta deska jeszcze się trzyma. Lawina dosłownie wisi na włosku. Wychodzę na grań przy akompaniamencie ponagleń Ewy. Siadamy pod załomem skalnym. Czuję nagły przypływ wielkiego zmęczenia. Wyciągam czekoladę. Należy mi się.

- Co dalej? - pyta Ewa. - Idziemy na Starorobociański?

- Zapomnij - patrzę na zegarek - dochodzi druga, za późno. Za dwie godziny zacznie szarzeć. Możemy przejść się na Jarząbczy, ale potem albo trzeba by wrócić tutaj i zejść przez Trojaki i Czerwony Wierch, bez szlaku, albo iść dalej granią na Kończysty i schodzić szlakiem przez Trzydniowiański. Z Jarząbczego nie ma bezpośredniego zejścia w stronę Chochołowskiej, północne ściany podcięte urwiskami i lawiniastym żlebami. Tak czy owak, czeka na zejście po zmroku, chyba że ruszymy stąd, teraz od razu.

- Eee, nie ... To może wejdźmy na ten Jarząbczy. Wygląda przystępnie.

- Nie powinno być trudności.

Istotnie, na tym odcinku trudności nie było najmniejszych. Skałki przykryte śniegiem, ścieżka wydeptana jak chodnik na Marszałkowskiej. Trochę schodków w górę, trochę w dół. Taki śnieżno-lodowy trzydziestopiętrowy wieżowiec. Nie, nie... Raczej zamek z bajki o śpiącej królewnie. Bo gdzież tu - w tej baśniowej scenerii - porównanie z prozaicznym wieżowcem. Aparat fotograficzny znów idzie w ruch. Ale jak ugryźć obiektywem, kadrującym małe wycinki, ten ogrom, który mam przed oczami? Przydałaby się kamera. A tak naprawdę - to trzeba zobaczyć i przeżyć tu, na miejscu. Tego nie oddadzą w pełni żadne zdjęcia, filmy, ani opisy. To tylko próba uchwycenia choć cząstki, małego procentu nadmiaru wrażeń, jakie walą się na człowieka na tatrzańskiej grani.

Kończysty też nie sprawił niespodzianek. Przyjemnie było stać na wierzchołku i obserwować puszyste obłoki wyłaniające się zza słowackiej Magury i płynące zwolna po niebie. Obrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie. Ostredok w pełni słońca, lśni w blasku światła, odbija promienie jak kryształ. Za chwilę cień osiąga szczyt i sunie po zboczu, by po kilkudziesięciu sekundach okryć szarym płaszczem całą dolinę. Północne stoki stopniowo toną w szarości, potem czernieją, w końcu oblewają się ciemnym fioletem i ponownie jaśnieją złocistą bielą. Szczyt znowu rozbłyskuje milionami jarzących się, diamentowych iskier, a za nim kłębią się już nowe tabuny obłoków, szykujących się do kolejnego szturmu na dolinę. Można by tak stać i patrzeć godzinami. Radość przeżyć mąciła tylko świadomość, że ten malowniczy taniec chmur wróży niestety bliskie załamanie pogody. Wkrótce słońce pożegnało nas złocistą łuną nad Wołowcem i skryło się na dobre za Rohaczami. Ciemniejący chłód powoli obejmował góry i sugerował jak najszybsze obranie drogi w kierunku schroniska. Droga wprawdzie superłatwa, ale stąd jeszcze niewąski kawałek.

Ruszamy lekko ośnieżonym grzbietem przez Czubik i Trzydniowiański Wierch. Przyjemnie, łatwo, gładziutko, cały czas w dół. Za Trzydniowiańskim upłazik jak po Kopą Królową. Przewiana skorupa lodu, gdzieniegdzie przykryta centymetrową warstwą lekkiego śniegu, nie trzymającego się podłoża, wyjeżdżającego spod butów przy każdym kroku. Dobrze, że tu płasko. Parę metrów niżej nie dałoby się rady utrzymać, zbocze nabiera tam stromizny. Tfu! Paskudztwo. Byle przejść to jak najszybciej. Przyśpieszam. Jeszcze jeden krok i walę się brzuchem na zlodowaciałe, nieprzyjemnie pochyłe zbocze. Po chwili zjeżdżam już w dół.

W ułamkach sekundy analizuję sytuację. Czy mogę sobie pozwolić na zjazd? Teren znam słabo, rzadko się tu przyjeżdża, tym bardziej zimą. Powoli, Boże, jak strasznie powoli! mapa rozwija się w myślach przed oczami. Truchleję ze strachu. Przecież tam, poniżej są żleby, podcięte stumetrowymi urwiskami. Zsuwam się coraz szybciej. Hamuję czym się da. Łokciami, dłońmi, kolanami, czubkami butów. Gdzie czekan? Gdzie ten cholerny czekan? Teraz, kiedy jest naprawdę potrzebny, zsuwa się razem ze mną bezużytecznie zaczepiony paskiem do nadgarstka. Przez głowę przelatuje myśl : "Jak pod żlebem będą zaspy, może jakoś przeżyję upadek. Byle tylko nie skręcić karku". Wciskam twarz w śnieg. I nagle brodą trafiam na twardą, ostrą i chropowatą bryłę lodu. W tej chwili nawet nie czuję, że jest potwornie zimna. Wreszcie zatrzymuję się. Trwa to wszystko sekundy, ale ja mam wrażenie że całą wieczność. Leżę plackiem, bojąc się poruszyć. Wiem, że ten kawałek stwardniałego śniegu nie utrzyma mnie długo. Śliski ortalion anoraka także nie daje szans. Czuję, że znowu zsuwam się, centymetr po centymetrze. Jeszcze chwila i znów nabiorę pędu. I już nic mnie nie uratuje! Desperacko wyrzucam prawą rękę w górę, chwytam rękojeść czekana i walę nim z całej siły w lód. Musi wejść! Musi! Zaczepia się ostatnimi dwoma ząbkami, ale trzyma. Trzyma mocno. Teraz opieram czubki butów pod kątem prostym na lodzie i delikatnymi wahnięciami próbuję wybić mikroskopijne stopieńki. Udało się. Jeszcze tylko wcisnąć w śnieg lewą rękę. Palce wygrzebują maleńkie dołeczki w lodzie. Czuję jak pod wpływem ciepła ręki śnieg topnieje, dołeczki pogłębiają się o milimetr. Na razie sytuacja jest opanowana. Ale nie jest to rozwiązanie na dłuższy dystans.

Powoli, bardzo powoli, żeby nie zachwiać tej niepewnej równowagi, podnoszę głowę i obracam ją w prawo. Spoglądam w dół. Lepiej było nie patrzeć! Jakieś sto metrów poniżej zbocze znika. W dole widzę tylko czubki świerków. No, nie jest dobrze! A raczej, jest całkiem źle! Sto metrów pode mną urwisko. Nade mną ślizgawka nie do pokonania. Sytuacja zupełnie parszywa! Gdyby tak Ewa miała linę... Ale nie ma, a zanim ją tu ktoś przyniesie... Ile czasu trzeba, by doszedł tu ktoś ze sprzętem ze schroniska? Dwie godziny? Trzy...? Czy wytrzymam...? Ależ skąd, minęło zaledwie kilka minut, a ręce już zaczynają mi sztywnieć...

Czy rzeczywiście to zbocze nade mną jest nieosiągalne? Nieraz już tak się wydawało, nawet dziś. Nie da się, nie puści za żadne skarby. Niewykonalne. A jednak... Zresztą i tak nie mam innego wyjścia. Jeśli natychmiast czegoś nie zrobię z tą sytuacją, to za moment zlecę. Już widzę się w charakterze mokrej, czerwonej plamy na śniegu. Brrr... Skóra mi cierpnie!

Zapieram się całą siłą na lewym ręku i czubkach butów, prawą ręką wyrywam z lodu czekan i wbijam go kilkanaście centymetrów wyżej. Trzyma. Dobrze, że to wiosenny lód. Nie jest tak twardy jak w środku zimy, przy dwudziestostopniowym mrozie. Nie poszłoby wtedy tak łatwo. Teraz trzeba jakoś ostrożnie przesunąć całe ciało o te kilkanaście centymetrów do góry. Wciągam się powoli, znowu wybijam czubkami butów stopieńki. Jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze... W ten sposób przebywam jakieś trzy metry.

W tym momencie słyszę rozbawiony głos Ewy, obserwującej cały czas moje zmagania ze zboczem (co ją tak bawi, do cholery!):

- Może jednak spróbujesz wstać? Tam gdzie leżysz, jest całkiem płasko!

- Płasko?! Chyba żartujesz?!

- Mówię ci, że płasko. Jak wstaniesz, to się przekonasz.

Podnoszę się na kolana. Wstaję. Rzeczywiście. Niebezpieczna krzywizna pozostała za mną. Trzy metry. A jaka różnica pochyłości. A więc ten niekontrolowany zjazd w dzikim pędzie to było tylko trzy metry. Tylko...? Aż trzy metry... Ile to mogło trwać? Sekundę? Dwie? Trzy? Trzy metry i trzy sekundy piekielnego strachu.

Spoglądamy z Ewą po sobie. Równocześnie parskamy śmiechem, rozładowując napięcie. Co jeszcze się zdarzy? Do schroniska został spory kawałek. Jak na jeden wypad to trochę za wiele tych emocji. I kto by powiedział - w takich stuprocentowo łatwych miejscach. Nie wiem, który już raz powtarzam sobie: w Tatrach wszystko jest względne, te góry są nieobliczalne. Łatwe czy trudne, to nie tylko kwestia przewodnikowej klasyfikacji, indywidualnego odczucia i umiejętności poruszania się po górach. To nie wszystko. To samo miejsce w określonych okolicznościach jednego dnia, rano może być łatwe, a po południu trudne.

W schronisku larum. Przed wejściem energicznie porusza się kilka postaci w anorakach, z czołówkami na czapkach. Na śniegu leży sprzęt. Tobogan, szelki Grammingera[3], pochodnie, latarki, liny. Co chwila ktoś wychodzi ze schroniska dorzucając plecak, haki, karabinki.

- Co się stało? Jakiś wypadek? - pytam z niepokojem.

- Jeszcze nie wiadomo. Dwójka nie wróciła z grani Wołowca. Nawet nie wiemy kto, bo nie ma wpisu książce wyjść.

- Zaraz, zaraz, skąd? - pytam z lekkim zaskoczeniem (i pośpiesznie analizuję w myślach: przecież na grani Wołowca poza nami nie było żywego ducha. Czyżby to więc chodziło o nas?... No, to niezłe jaja!).

- Z grani Wołowca.

- A skąd ta wiadomość?

- Wróciły dwie osoby z Wołowca, gdzie szli we czwórkę. Tam się rozdzielili. Ci dwoje zeszli do schroniska, a dwie osoby poszły dalej na grań. Podobno cholernie lawiniasto i pioruńskie oblodzenie.

- Owszem, jest lawiniasto i ździebko ślisko, ale bez przesady. A tę dwójkę masz właśnie przed sobą. Już wiem, kto narobił tego niepotrzebnego rabanu. Dobrze, że się nam udało wyrobić przed waszym wyjściem. Szlibyście zupełnie bez potrzeby.

- No, niech was jasna cholera. To o której to się wraca z takiej łatwizny? Ładnie, ładnie. Już słyszę, jak was kierownik schroniska opiernicza za brak wpisu w książce wyjść.

- Jak się późno wyszło, to się późno wraca. Zresztą, przecież mówię, że ślisko. - przełykam nerwowo ślinę. Za nic się nie przyznam, co się stało. A jak Ewka coś palnie, urwę jej uszy. Zerkam spod oka na Ewę. Na szczęście milczy porozumiewawczo. Kończę od niechcenia - Wiesz, jak by nam przyszło do głowy gnać na wariata, to faktycznie moglibyście mieć klientów i trochę roboty. A co do tego wpisu - ty byś się wpisał "na taką łatwiznę"?

- Hm... Sam nie wiem. Tak czy owak, dobrze, że tak się skończyło. Idźcie się zameldować kierownikowi, żeby odwołał akcję.

- Yhy - mruczę potakująco z niechęcią.

Nie w smak mi ta rozmowa, ale trudno, trzeba pójść, bo gotowi nas jeszcze obciążyć kosztami zbędnego wyjścia TOPR-u na akcję. I tak pewnie nie wywiniemy się od postawienia flaszki - "za fatygę".

[1] Wołowiec (2063 m. n.p..m.) - najdalej na zachód wysunęty szczyt w grani Tatr Polskich, w kierunku zachodnim. Dalej pasmo tatrzańskie przechodzi na stronę słowacką i kontynuowane jest przez grupę Rohaczy.

[2] Dla porównania: średnie ciśnienie atmosferyczne na poziomie morza (czyli 0 m n.p.m.) wynosi 760 mm słupka rtęci, w Zakopanem (wysokość średnia 800 m n.p.m.) - ok. 690 mm, nad Morskim Okiem (1410 m n.p.m.) - ok. 640 mm, na Rysach (2499 m n.p.m.) - ok. 540 mm. Dla Wołowca ta wartość wynosi ok. 590 mm słupka rtęci.

[3] Szelki Grammingera - specjalna uprząż używana przez ratowników tatrzańskich do znoszenia poszkodowanych w wypadkach górskich z miejsc trudno dostępnych, w partiach skalnych, przeważnie szczytowych, gdzie niemożliwe jest użycie noszy czy tzw. bambusa (drąg z zawieszonym na nim rodzajem hamaka, amortyzującego wstrząsy podczas znoszenia rannego, co jest bardzo istotne zwłaszcza przy urazach kręgosłupa).

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie