Opowiadania i opowiastki turystyczne: PIĘCIOSTAWIAŃSKA POWÓDŹ // Liliana Kołłątaj

Mateusz Rąbalski
15.05.2016

Wspomnienia tatrzańskie

Połowa lipca 1985 roku. Schronisko w Dolinie Pięciu Stawów. Trzy dni temu przyjechaliśmy do Zakopanego. Powłóczyliśmy się trochę po mieście. Potem przez Psią Trawkę - dla odmiany, bo zawsze przez Łysą - ucięliśmy sobie kondycyjny spacerek do Roztoki. Stamtąd wczoraj rano do Pięciu, bez pośpiechu, bo pogoda przepiękna, a czasu pod dostatkiem. Skutek tego leniwego wleczenia się z ciężkimi jak diabli worami dał się niestety przykro odczuć na podejściu pod Siklawą. Wybraliśmy dłuższą drogę, niby to żeby popatrzeć z bliska na wodospad. Tak naprawdę bardziej jednak chodziło o łatwiejsze, mniej strome podejście z plecakami pełnymi zaopatrzenia, ale oczywiście nikt by się do tego nie przyznał. Do Siklawy dotarliśmy w największy skwar, pot lał się ciurkiem po plecach, przed oczami migotały na zmianę czerwone i żółte robaczki świętojańskie. Głód doskwierał porządnie, ale na suche kanapki jakoś nie przychodziła ochota. Woda w bidonach skończyła się z godzinę temu, a Siklawa jak na złość tak wyschła, że nie sposób było się do niej dostać.

>Z zaschniętymi gardłami, z burczącymi z głodu żołądkami, dowlekliśmy się wreszcie do schroniska i padliśmy jak nieżywi na kamiennym tarasie przed wejściem. Traf chciał, że na to wszystko wyszedł Jano. Popatrzył na nas z politowaniem, pokiwał głową i powiedział:

>- Nie ruszajcie się stąd. Zaraz przyjdę.

>Nawet, gdyby tego nie powiedział i tak w tej chwili żadna siła nie podniosłaby nas z tarasu. Jano wrócił po jakichś dziesięciu minutach, niosąc w dłoniach dwa wielkie kubasy.

>- Naści, sieroty boże. Pijcie na zdrowie!

Nie znając zawartości kubków, przypuszczając, że to zwykła woda lub zimna herbata, łyknęliśmy po niezłym hauście, nie zwracając z początku uwagi na unoszący się sponad nich znajomy zapach. Prąd przebiegł mnie od stóp do głów. A niech to! Góralska herbatka! Klasyczna miała skład następujący: jedna trzecia mocnej, gorącej herbaty, jedna trzecia soku malinowego (oczywiście z tatrzańskich malin, a jakże, bo najlepszy) i jedna trzecia spirytusu, względnie czystej, gdy nic mocniejszego nie było pod ręką. Jano zaaplikował nam ją w złagodzonej formie, bo w postaci ściśle zgodnej z recepturą chyba by nas dobiła. Był to eksperyment nieco ryzykowny, gdyż reakcje organizmu na alkohol w górach, po zmęczeniu oraz zmianie wysokości i ciśnienia, mogą być katastrofalne. Nas jednak jakoś owa "góralska herbatka" nie wykończyła, a wręcz odwrotnie - w ciągu kilku minut postawiła na nogi.

>Być może efekt działania procentów został osłabiony przez wcześniejszy podkład z Zakopanego i przedwczorajszy wieczorny trening w Roztoce. Tu i tam roiło się bowiem od znajomków, a spotkania z nimi jakoś nijak nie mogły obyć się bez flaszki. Nie dawało się od takiej libacji w żaden sposób wymówić, bo byłaby to obraza majestatu, gniew na całe życie i natychmiastowe zerwanie przyjaźni. W dodatku nie szło też opuścić żadnej kolejki, a piło się po góralsku - z jednego kieliszka, który obiegał stół z rąk do rąk i to w ściśle określonym tempie. Gdy tylko ktoś przytrzymywał zbyt długo, po chwili słyszał:

>- Nie blokuj szkła, bo trunek się grzeje!

>Zupełnie wbrew zdrowemu rozsądkowi i wszelkim przykazaniom medycznym, turystycznym i taternickim odnoszącym się do gór, nastała też moda popijania wieczorem w schroniskach. Nie żeby się zaraz upijać. Chodziło raczej o pozę i luzacki styl. Piło się oczywiście ukradkiem, bo oficjalnie niezbyt to było zgodne z regulaminem schroniska i nie bardzo wypadało z flaszką włazić w oczy kierownictwu. Ale rzecz jasna, taki zakazany owoc pociągał i smakował jeszcze bardziej, przyprawiony szczyptą konspiracji i satysfakcji z łamania przepisów. W obiektach wysokogórskich nie prowadzono wówczas wyszynku alkoholu, zgodnie z obowiązującymi regułami w tej dziedzinie. Zdarzało się wprawdzie tu i ówdzie czasami piwo, zależnie od aktualnych rozporządzeń Zarządu PTTK i Dyrekcji TPN. I na tym kończyło się maksimum możliwości oficjalnych w tej dziedzinie. Amatorzy bardziej ognistych procentów flaszeczki z mocniejszymi trunkami przynosili więc ze sobą, pilnując przez całą drogę, by jakowa krzywda im się nie stała, pieczołowicie opatulone w ręczniki lub swetry wewnątrz plecaka.

>Oczywiście nie brakowało na ten temat opowieści i anegdot. Ot, na przykład. Szedł raz Paweł zimą z Zakopanego do Pięciu Stawów przez Zawrat. Na przełęczy ujrzawszy idealne warunki śniegowe i skalne, postanowił "złoić" kawałek Świnicy. Pomysł nie był najmądrzejszy, jako że szedł sam i bez asekuracji - ale wytłumacz to młodemu zakopiańskiemu taternikowi, którego energia rozpierała i który uważał się za znawcę Tatr. Wlazł w ścianę ... i po paru metrach - poleciał. Upadek nie był groźny, a farciarz wylądował w miękkim śniegu. Spadając, zahaczył jednak horolezką o skały. Wygrzebawszy się ze śniegu, nie tyle zadbał o sprawdzenie całości swojej osoby, co o ... zawartość plecaka. Zaniepokojony, rozwiązał go nerwowo i grzebiąc wewnątrz wymacał szybko obły, podłużny kształt - powód owego zaniepokojenia. - Jest, cała! Nie potłukła się!

>Później długo jeszcze opowiadano po schroniskach, jak to Paweł podczas samotnej wspinaczki na Świnicy, odpadł ze ściany, poleciał sto metrów albo i więcej, rękę złamał, portki podarł, ale flaszki nie potłukł!

> Następnego dnia po przybyciu do Pięciu Stawów dzień wstał ponury i wietrzny. Wczorajszy upał najwyraźniej tak zmęczył przyrodę, że postanowiła odpocząć i zażyć ochłody. Chmury nadciągały nie wiadomo skąd, stawały się coraz cięższe, gęstsze i ciemniejsze, schodziły coraz niżej i niżej. Nie wróżyło to niczego dobrego.

>Gdy skończyliśmy śniadanie, grań Liptowskich Murów i Gładkiego spowita była już w kłęby chmur, Kozi Wierch tonął w nich do połowy, Szpiglasowa i Miedziane gasły w nadciągającym cieniu. Stawy poczerniały i zaczęły się marszczyć od wiatru. Około dziewiątej spadły pierwsze krople deszczu. Przez godzinę mżył kapuśniaczek, ale nikt nie miał wątpliwości, że to dopiero przygrywka do dalszej części utworu. Właściwy koncert zaczął się w południe i trwał cztery dni. Oczywiście nikt wówczas nie przewidywał takiego kataklizmu, jaki miał nadejść. Trzydniówka w lipcu nie była niczym szczególnym, tym bardziej, że trzeciego dnia niebo zwykle przecierało się i można było gdzieś wyjść, ubrawszy się odpowiednio. Dwa dni deszczu i gnicia w schronisku mieliśmy zagwarantowane i każdy się już z tym w myślach godził. Ale czterech straconych dni nikt nie brał pod uwagę nawet w najczarniejszych i najbardziej pesymistycznych rozważaniach.

>Z gwałtownością właściwą ulewom tatrzańskim, deszcz nie padał, ale lał się z nieba. Przedni Staw zniknął z oczu, nie mówiąc o reszcie górskiej panoramy. Za oknami strugi wody tworzyły jednolitą, ciemnoszarą zasłonę. Po pewnym czasie czuliśmy się jak pasażerowie statku na wzburzonym morzu. Wokół tylko woda, woda i woda...

>- Jeszcze trochę, a dostanę choroby morskiej!

>- Faktycznie, dopust boży. Czegoś takiego dawno tu nie było. Ciekawe czy w całych Tatrach tak leje, czy tylko tu?

>- Pewnie w całych Tatrach, a może i w całej Polsce - to typowe załamanie pogody w połowie lipca. Ale pewnie gdzie indziej po prostu pada deszcz, a tutaj to istne oberwanie chmury.

> Drugi dzień ulewy. Nuda zaczyna doskwierać. Ile można spać i przeglądać przewodniki. Mam wprawdzie jakąś rezerwową książkę, wrzuconą do plecaka na wszelki wypadek, ale przy takim oświetleniu nie da się czytać. Jedna herbatka, druga, trzecia. Pyszna, zaprawiona sokiem malinowym (tym razem tylko sokiem). Mamy własną, można by nie kupować, ale trzeba pójść na piętro do pokoju, wydobyć plecak, wyciągnąć maszynkę, przynieść ją na dół, rozstawić, rozpalić, zagotować wodę stojąc kwadrans w zimnej kuchni turystycznej. Za dużo zachodu. Wyciągam portfel z kieszeni. No, jeszcze i na pierogi wystarczy. Dziś nic mnie nie skłoni, by wziąć się za pichcenie. Jutro będziemy wszyscy tłoczyć się nad kamiennym stołem przy juwlach, "breżniewkach", butlach gazowych i innych wynalazkach służących do gotowania, tworząc najwymyślniejsze potrawy z posiadanych zapasów. Wszystko po to, by zająć się czymkolwiek i nie oszaleć od gapienia się w okno, za którym nieprzerwanie beznadziejnie leją się strugi wody. Ale to dopiero jutro. Dziś całe towarzystwo ogarnęło rozleniwienie. Nawet przygotowanie herbaty wydaje się być czynnością zbyt złożoną.

>Zerkam na wielki, aluminiowy czajnik, stojący w jadalni na stoliku, przy okienku kuchennym. To "wrzątek turystyczny", obowiązkowy w każdym szanującym się górskim schronisku. Znając jednak tutejsze realia, nie mam do niego zaufania. Czajnik stoi tam już bowiem chyba ze dwie godziny i jego zawartość dawno już przestała być nawet przysłowiowym "góralskim wrzątkiem". Góralski wrzątek - jak powszechnie w Tatrach wiadomo - ma temperaturę około 70°C, a każdy w schronisku potwierdzi, że tak ma być i wszystko jest w najlepszym porządku. Dyskutującym z tym niepodważalnym faktem niedowiarkom i górskim żółtodziobom tłumaczy się z całą powagą, że przy tej wysokości (ponad 1500 m n.p.m.) decydujące znaczenie ma ciśnienie atmosferyczne niższe niż w dolinie, co powoduje, że woda wrze w temperaturze 70 stopni i ma taką samą moc termiczną jak 100 stopni Celsjusza w Zakopanem (co prawda ziarenko prawdy w tym tkwi, tylko proporcje mocno przesadzone - dałoby się to zastosować do Himalajów, no - nawet do Alp, w Tatrach ta różnica ciśnienia jest zbyt mała).

>Szczególnie wymownie i przekonująco wszystkie wątpliwe kwestie potrafiła wyjaśnić Kruszyna. Kruszyna była zresztą ogólnie bardzo przekonywująca, już samym swym wyglądem stanowiła nieodparty argument. Potężna, wysoka góralka, o muskularnych ramionach i charakterystycznym, niskim, rzec można lekko chropowatym, głosie, obdarzona została swym przydomkiem na zasadzie zupełnego kontrastu z jej sylwetką i sposobem bycia. Siedząc w kanciapie Jana nieraz słyszeliśmy pokrzykiwania Kruszyny, rozstawiającej po kątach co bardziej niezdyscyplinowanych turystów. Magazyn z kocami i pościelą znajdował się dokładnie na wprost Janowego "azylu", więc często dochodziły tam odgłosy scysji na temat stanu czystości, całości i zużycia oferowanych materii. Stan ten zresztą rasowego turysty specjalnie nie dziwił, gdyż nie odbiegał od schroniskowego standardu w całej Polsce. Szanujący się górołaz przybywał w Tatry z własnym śpiworem i nie robił z tego problemu. Natomiast jednodniowi, "niedzielni turyści", których zwykle złe wyliczenie czasu zmuszało do zanocowania w Pięciu Stawach, oczekiwali nieraz świadczeń hotelowych i mieli pretensje dosłownie o wszystko. Kruszyna tłumaczyła z początku cierpliwie. Z minuty na minutę jednak jej głos podnosił się, nabierał mocy i nabrzmiewał powstrzymywaną pasją. Wtedy Jano uchylał drzwi swojej izby i wołał:

>- Kruszyna, nie tłumacz, zabij!

>Dzisiaj jednak pogoda zdominowała nastrój w schronisku. Wszyscy snuli się smętnie i nawet wojownicza Kruszyna nie przejawiała zwykłej zadziorności. Czas do kolacji zszedł na pogawędkach, przeglądaniu map i przewodników, naprawach sprzętu i odzieży i tęsknym wyglądaniu przez okno z nadzieją na minimalne chociaż rozpogodzenie. Jutro będzie już trzeci dzień tej ulewy, powinno przecież wreszcie zacząć się przejaśniać. Niestety, pogoda miała na ten temat krańcowo odmienny pogląd i szare strugi deszczu bezustannie spływały po szybach.

> Trzeci dzień leje nieprzerwanie. Nic nie zapowiada jakiejkolwiek poprawy. Wśród rezydentów  narasta zły nastrój i panika. A jeżeli będzie tak przez tydzień albo dłużej, w lipcu przecież różnie bywa. Trzeba coś robić, zastanowić się, może da się mimo wszystko gdzieś pójść, coś zaliczyć mimo tej pogody. Kończą się pieniądze, jeszcze kilka dni i trzeba będzie wracać, a cały wyjazd zmarnowany na siedzenie w schronisku. Bezczynność męczy. Nadmiar skumulowanej energii rozpiera. Zaczyna się kombinowane - w zasadzie zimą opady śniegu nie stanowią aż tak wielkiej przeszkody. Chodzi się przecież wtedy i to jeszcze podkreśla walory i atrakcyjność trasy. Mówi się potem - pierwsze przejście zimowe tego czy owego. To czemu by nie potraktować w ten sam sposób tej ulewy. Kto powiedział, że chodzi się tylko po suchej skale? No, to trzeba trochę potrenować. Od tego siedzenia w bezruchu mięśnie zardzewiały. Kilka skłonów, rozciągań, szpagatów. W porządku, ale to wszystko mało. Gdzie by tu się ździebko powspinać? W schronisku ściany gładkie jak pupcia niemowlęcia. Jest! Słupek na tarasie, podtrzymujący dach, zbudowany z kamieni i kawałków skał. Niewiele tego, ledwie może trzy metry wysokości, ale zawsze coś. No tak , ale słupek jeden, a chętnych wielu, trzeba by się ustawić w kolejce. Wiatr zacina deszczem, smaga nieprzyjemnie zimnymi podmuchami. Wracamy do środka.

>- To może pogramy w karty?

>- Nie znoszę kart, ale nie mam już pomysłu na nudę.

>- Chodźmy do "dziesiątki". Mam karty w plecaku.

>Wchodzimy na piętro, do słynnej wieloosobowej "dziesiątki". Już od drzwi słychać ożywioną dyskusję. Radek z dwoma kolegami stoją przy ścianie z kuchennym kominem i z zaciekawieniem wpatrują się z kawałek pętelki zwisającej z kratki wywietrznika, jakieś dwa metry ponad podłogą.

>- Kto i po jaką cholerę to tam uczepił?

>- A przede wszystkim jak? Pewnie z krzesła...

>- E..., chyba z drabiny, krzesło za niskie.

>- Swoją drogą, całkiem niezła pętelka, szkoda, że się tak marnuje. Warto by ją zdjąć - konstatuje Radek.

>- Ale jak? Nawet z krzesła nie dosięgniesz. A jeszcze trzeba rozwiązać, bo ktoś mądry zawiązał na supeł.

>- Już ja coś wymyślę! - stwierdza z przekonaniem Radek - Już wiem: podskoczę, złapię ją jedną ręką, podejdę na tarcie po ścianie do kratki, przytrzymam się prętów i rozwiążę supeł, a jak już ją będą miał w ręku - po prostu zeskoczę.

>- Daj sobie spokój. Nie dasz rady.

>- Zobaczycie, że ją zdejmę!

>Jedna próba, druga, trzecia. Pętelka jest tuż, tuż, palce Radka muskają linę. Wreszcie - jest! Złapał lewą ręką. Oparł but o ścianę. Jeden krok w górę, dostawia lewą nogę, przestawia prawą, wygięty w łuk do tyłu, wisi już ponad metr nad podłogą, całym ciężarem na lince oplecionej wokół dłoni. Wyciąga prawą rękę, by rozsupłać węzeł. I nagle... Huk, tumany kurzu, gruz sypie się ze ściany. Radek z niekontrolowanym impetem odpada od ściany, z lewą ręką w górze, w ręku pętelka, a przy niej kratka wyrwana z muru. Nieszczęśliwie jednak chłopak nie leci prosto w dół, ale na skutek uprzedniego wygięcia opada po skosie i trafia z rozpędem plecami wprost na półki otwartej szafy naprzeciw ściany, którą zdobywał. W pierwszym odruchu parskamy śmiechem, gdyż widok jest niecodzienny. Ale poważniejemy natychmiast, widząc Radka leżącego nieruchomo na podłodze. Lubiliśmy wszyscy sympatycznego chłopaka, więc jego bezruch zaniepokoił nas mocno.

>- Radek, żyjesz? Czy coś ci się stało? Gruchnąłeś z całą siłą o te cholerne półki. Że też ta pieprzona szafa musiała być akurat teraz otwarta.

>- Żyję, ale czuję, że zdrowo się potłukłem.

>Ułożyliśmy Radka na materacu na podłodze, starając się jak najmniej poruszać jego kręgosłupem. Sytuacja z komicznej stała się w jednej chwili niemal tragiczna. Do najbliższego szpitala - kilkadziesiąt kilometrów, chłopak nie może się ruszać, helikopter GOPR-u w taką ulewę nie przyleci, a o jakimkolwiek innym transporcie nie ma mowy. Co za cholerny niefart!

> Czwarty dzień ulewy. Kompletna apatia. Po wczorajszym wypadku Radka nikt nie ma ochoty na żarty. Zaglądamy do niego co jakiś czas, sprawdzając jak się czuje. Czekamy na najmniejsze choćby przejaśnienie, by mógł wylądować helikopter GOPR-u. Zakopane już powiadomione, zakazali chłopaka ruszać, bo może mieć uszkodzenia kręgosłupa. Transport drogą lądową - wykluczony. Też czekają na zmianę pogody. "Ważka" przyleci natychmiast, jak tylko choć trochę poprawi się widoczność.

>Jano troskliwie opiekuje się Radkiem. Przynosi mu herbatę, podtyka szarlotkę. Nie szczędzi mu jednak kąśliwych uwag na temat lekkomyślności, wytykając chłopakowi młody wiek, brak doświadczenia, umiejętności wspinaczkowych i szczeniackie pomysły. Radek, mimo swego - istotnie młodego wieku (niecałe dwadzieścia lat) - zapowiada się jako taternik całkiem obiecująco i ma już za sobą kilka liczących się dróg. Kpiny Jana, przy całej sympatii, jaką rubasznego żartownisia wszyscy darzyliśmy, nadwerężały jednak mocno Radka ambicję, tym bardziej, że ów niefortunny wypadek nie przysparzał mu chwały. Toteż odcinał się jak mógł.

>- Tak, oczywiście, Jano, masz rację, przy tobie to ja jestem kompletny żółtodziób. I choćbym nie wiem jak się starał i tak ci nigdy nie dorównam. Ty masz takie możliwości i predyspozycje, że i sprzęt nie jest ci potrzebny. Słyszałem, że nawet latarki nie musisz nocą używać.

>- A pewnie, ja tu znam każdy kamień.

>- Nie, nie, to nie to. To dlatego, że stare próchno świeci po ciemku.

>- Patrzcie go, jaki mądrala. Ty się o mój wiek nie martw, ja jeszcze twoje wnuki przeżyję - zripostował natychmiast Jano.

>Po południu deszcz jakby sfolgował. Po obowiązkowej poobiedniej szarlotce, wyżebranej zresztą z kuchni za frajer, postanowiliśmy przynajmniej wysunąć nosy przed schronisko. Wiatr znacznie przycichł, zrobiło się jakby cieplej. Deszcz siąpił jeszcze, widać było, że z każdą chwilą wyczerpuje swą energię. Wkrótce przestał padać całkiem. Chmury otulające do tej pory szczelnie szarym tumanem całą dolinę, zrzedły nieco i zaczęły się rozstępować. Pojawiły się pierwsze prześwity na niebie i nieśmiało wyłoniły zarysy gór. Nadzieja wstąpiła w zbolałe tatromańskie serca.

>Zdecydowaliśmy się na "kondycyjny spacer" pod stoki Koziego Wierchu albo trochę dalej. Godzinka w jedną, godzinka z powrotem. Pogoda wyraźnie się poprawiała. Zanim się zebraliśmy, przyszła wiadomość z Zakopanego, że najdalej za godzinę przyleci helikopter po Radka. Asystujemy więc w transporcie kolegi do ważki. Teraz, gdy wiadomo już, że wszystko idzie ku dobremu i że za dwie godziny chłopak będzie miał porządną opiekę lekarską, nastrój zmienia się na bardziej optymistyczny. Ekspedycja odbywa się przy akompaniamencie żartów, śmiechów i dobrotliwego pokpiwania z niefortunnego taternika. Radek odcina się jak może, ale nie na wiele się to zdaje. Towarzystwo ustaliło jednogłośnie, że trzeba nadać nazwę nowej drodze i nowej trudności tatrzańskiej - KOMIN RADKA KAPELI stał się faktem.

>Odstawiamy Radka na lądowisko. Helikopter już czeka. Pechowiec zostaje wniesiony do środka i po chwili odlatuje w stronę Zakopanego, a my udajemy się spacerkiem w głąb doliny, by po czterech dnia podziwiania morskiego krajobrazu, przypomnieć sobie jak wyglądają góry. Przewidywaliśmy najwyżej dwugodzinną przebieżkę, ale zeszło się nam jakoś tak nie wiedzieć kiedy aż do zmroku.

>Słysząc potężny huk Siklawy, zeszliśmy do wodospadu, zobaczyć jak prezentuje się po tym czterodniowym potopie. Spodziewaliśmy się niezłego efektu, ale rzeczywistość przerosła nasze oczekiwania. Ciurkająca jeszcze kilka dni temu marnymi sznureczkami wody Siklawa zamieniła się w Niagarę. Staliśmy tam jak urzeczeni, chyba z godzinę, z rozdziawionymi z zachwytu i zdumienia gębami. Ogromna wodna kurtyna zalewała skalny próg, od brzegu do brzegu. Spotężniałe kaskady grzmiały wściekle, pieniły się z furią, roztrzaskiwały o dno wąwozu, zraszając dolinę gigantycznym prysznicem. W powietrzu, na dobre pół kilometra od wodospadu, unosiły się miliardy kropel, wyrzucone z wodnej armaty, podświetlone złoto-fioletowymi promieniami słońca wyłaniającego się spod chmur. Nigdy przedtem, ani potem nie było mi dane oglądać Siklawy w takiej scenerii.

>Kiedy wróciliśmy do schroniska było już dobrze po zmierzchu. Upichciliśmy szybko coś do jedzenia i zasiedliśmy do konsumpcji, snując już ambitne plany na dzień jutrzejszy. Około 21.30 ciężkie, okute żelaznymi klamrami wrota schroniska zaskrzypiały, zajęczały i w drzwiach stanął Arek wprawiając nas wszystkich w kompletne osłupienie.

>- A skąd żeś ty się tu wziął, u diaska ??!!!

>- Trzeba było od razu jechać z wami. Siedziałem w Opolu i cały czas myślałem, że wy już tu, w Tatrach, a ja gnuśnieję w mieście. Przeprosiłem więc dziewczynę, że wyjeżdżam, wsiadłem w pociąg, no i jestem.

>- Masz szczęście, że przyszedłeś dopiero dzisiaj. Ominęły cię cztery dni ulewy. Nie masz pojęcia, co się tu działo!

>- A wy nie macie pojęcia, co się dzieje na podejściu. Dlatego jestem tak późno. Powódź w wielu miejscach uszkodziła szlak. Siklawa zwariowała. Mostki pozrywane, ale już je naprawiają. W Zakopanem dziś ledwie siąpiło, nie przypuszczałem, że to może aż tak wyglądać tutaj.

>Przez następnych kilka dni sprawdzano szlaki i usuwano szkody, liczono straty, mierzono stan wód i obliczano ilość deszczu na centymetr kwadratowy. Po rozpatrzeniu się w całości sytuacji wszystkie tęgie głowy od statystyki, meteorologii i ochrony przyrody zgodnie orzekły, że była to najpotężniejsza ulewa w Tatrach od dwudziestu lat.

>Większość szkód dało się naprawić szybko i bez śladu. Tylko szlak z Morskiego Oka do Doliny Pięciu Stawów przez Świstówkę ucierpiał mocno w paru miejscach i został na krótko zamknięty. To właśnie podczas tej powodzi nastąpił obryw sporego kawałka zbocza w pobliżu Głębokiego Żlebu. Ceperska ścieżka spłynęła wraz z drzewami i kosówką. W miejscu, przez które przechodziło się niegdyś niemal z zamkniętymi oczami, na jednym z najłatwiejszych szlaków tatrzańskich, trzeba było założyć klamry i łańcuchy - asekurację dla turystów. Do dziś tkwiące w zboczu żelastwo stanowi pamiątkę po tamtej powodzi. I mimo ubezpieczeń, zdarzyło się tam już kilka wypadków, gdyż szlak nadal ma opinię bardzo łatwego (jakim zresztą ogólnie jest), a wiele osób, korzystających ze starych przewodników, nie ma nawet pojęcia, że jest tam jedno nie całkiem przyjemne miejsce.

 

>Ze zbioru wspomnień: "Włóczęgi tatrzańskie"
Zakopane - Warszawa,
luty - kwiecień 2005.

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie